Archive for Wrzesień 2010

patience is just another word for getting old

23 września 2010

Na szczęście  żadne żelazne reguły nie obowiązują w tym temacie i czasem można się jarać i jest fajnie, a czasem się człowiek jara i jest bardzo niefajnie, albo  po prostu średnio.

Wczoraj było fajnie. Było tak fajnie, że w pewnym momencie chciałam już żeby się skończyło, bo stanie mi się znudziło,  bo przebieranie nogami w miejscu mnie zmęczyło, bo tych ludzi tak dużo, bo już mi sił brakowało i dziwiłam się tylko, że panom z zespołu nie. Wydawało mi się, że prędzej umrą niż zaśpiewają kolejną piosenkę. Ale EO radośnie śpiewał i śpiewał, spontanicznie udawał zwierzęta mieszkające w dżungli (jest to ten element scenicznego poczucia humoru, które absolutnie do mnie nie trafia, coś jak Mike Skinner każący ludziom kucać i skakać na Open’erze, co prawda wtedy zdaje mi się, że kucałam żeby się nie wyróżniać z tłumu, ale to było w świetle dnia i do tego cztery lata temu; zabawa w dżunglę w Eskulapie to już co innego – na szczęście nie trzeba udawać zwierząt, kiedy się jest pogrążonym w ciemnościach – co jest kolejnym mocnym argumentem na potwierdzenie tezy, że koncerty klubowe są o wiele lepsze od festiwalowych, że ogólnie rzecz biorąc festiwale są chujowe – no może pomijając strefę gastro) i zagadywał Pana Marcina, który – jeśli jego rzekome 39’ gorączki było prawdziwe – nieźle, naprawdę nieźle się trzymał. Swoją drogą to urocze jak Polakom niewiele do szczęścia potrzeba: wystarczy, że jeden Polak mieszkający w Berlinie (nie pomyliłam miast?), grający jakby nie było z Erlendem Oye w zespole, przyjedzie do Polski i powie na scenie kilka słów po polsku, a Polacy szaleją z radości.

Ja też raczej szalałam, choć gdzieś tam się to przeplatało z atakami melancholii, które starałam się maskować poprzez próbę nawiązywania dyskusji z napotkanymi osobami. Znanymi mi oczywiście – jeszcze tak nisko nie upadłam, żeby zagadywać obcych. Miałam iść na ten koncert z kolegą, ale on wolał się w tym czasie oddawać pogłębianiu nowego romansu i TWBA bez zastanowienia olał. Cóż z jednej strony wcale  mu się nie dziwię, ale z drugiej nauczona doświadczeniem wiem,  że z romansami różnie bywa – raz się je dobrze wspomina,  raz źle, a czasem się ich woli nie wspominać w ogóle, a dobre koncerty zawsze gdzieś tam w rozmowach przy piwie wracają. Wspomnienia, wspomnieniami, ale co lepiej przeżywać?
Kolega pewnie żałować nie będzie, bo coś czuję, że tej nocy fajerwerków mu nie zabrakło, ale Fireworks ze wplecionym Chrisem Isaakiem (kurwa, czy tak się go odmienia?), było przepiękne (choć szkoda, że mało spontaniczne – na co wskazuje zapodany przed chwilą link), ale to w ogóle jedna z moich ulubionych piosenek TWBA. Takich fajerwerków mogą nam pozazdrościć wszyscy fani Stinga, którym sztuczne (och tym razem, jak najbardziej prawdziwe!) ognie wypaliły ubranie. I co z tego, że dostaną za to odszkodowanie.

Ja odszkodowania nie dostanę, wręcz przeciwnie. Nowe buty będą musiały poczekać. Wiadomo przecież, że nawet jeśli będę przez następny miesiąc chodzić w balerinach, to tego koncertu opuścić nie mogłam. Życie to sztuka wyboru. I w ogóle życie jest ciężkie, ale jak Erlend Oye śpiewał do’t give up, to ja czułam, że on to śpiewa specjalnie dla mnie i że wszystko się w końcu jakoś poukłada.

Jeśli chodzi o wymiar towarzyski to oczywiście w 90% żadnych zaskoczeń. Spotkałam tych, których się spotkać spodziewałam. Obecnie nie wprowadza mnie to w stan paniki, tylko raczej błogiego spokoju, wiarę w harmonię oraz niezmienność pewnych kwestii we wszechświecie, co jest mi teraz bardzo potrzebne.

Nastąpiło jedno spektakularne zaskoczenie, mianowicie wpadłam na szefową agencji, w której mam obecnie staż. Bardzo ją lubię i kiedy zobaczyłam, jak z mężem świetnie bawią się na TWBA to polubiłam ją jeszcze bardziej. Jakże uroczym kontrapunktem byli wobec tej przytłaczającej indie młodzieży. Ja naprawdę za nic w świecie nie chciałabym mieć znowu szesnastu lat i jarać się koncertem Kima Nowaka na Offie.

Ta też jest jedną z ulubionych. Ostatnio to nawet bardziej niż inne.

Sympatia do I. i A. to jedno, ale ja już kolejnego koncertu Hellow Dog w tym roku nie przeżyję. Co nie zmienia faktu, że ich płyta będzie z pewnością świetna i wszyscy, którzy jakiś cudem się nimi jeszcze nie jarają – zaczną.

i’m sailing my own, my own sweet way around the world

21 września 2010

Nie jaram się. Ale co poradzę na to, że odliczam godziny.

3:3!

16 września 2010

Ale i tak w konkursie na najzajebistszy w tym roku wieczór z Lechem, główną – póki co – nagrodę, otrzymuje samobójczy gol Mariusza Jopa i spontaniczne, kisielickie afterparty. Jakby nie było wszystko to, co się dzieje teraz jest logiczną konsekwencją, bądź najzwyklejszą kontynuacją tamtego cudu. Albo przypadkiem.

Podchodząc do sprawy obiektywnie tamten wieczór był dobrym początkiem wszystkiego. Jednakże dla mnie była to ostatnia beztroska noc. Następnego dnia oprócz kaca dopadła mnie negatywna recenzja.

I ja niby wiem, że przecież w życiu tak bywa, że się przejebie ze Spartą Praga, a potem niespodziewanie zremisuje z Juventusem, że można godnie funkcjonować ligę niżej, być dużą rybą w małym stawie, albo przynajmniej średnią gdziekolwiek (no bo się nie zapędzajmy jednak), ale to nie zmienia faktu, że to było niefajne i nadal nie do końca się z tym oswoiłam.

chodzę i dementuję

15 września 2010

Nie wiem czy to zabawne, smutne czy po prostu prawdziwe, ale reguły rządzące współczesnym światem są bezlitosne. Choćby to, że niektóre znajmości trwają krócej, niż proces rekrutacji na staż, o pracy nawet nie wspominając.

Wszystko jest takie kurwa płynne, że nawet Zygmunt Bauman by tego nie ogarnął.

oho

7 września 2010

Miałam dziś przedziwny sen. We śnie była Zuza, Maurycy oraz niejaka Anita Z. i ja oczywiście też. Wszystko rozgrywało się w dwóch połączonych mieszkaniach, a ważnym elementem wydarzeń były ustawione pod lustrem w łazience fioletowo-czarne figurki. To mój najdziwniejszy sen  w tym roku, pomijając oczywiście ten, gdzie występował Włodzimierz Szaranowicz.  Swoją drogą okazał się on nie tylko symboliczny, ale i w pewnym sensie proroczy. Ten dzisiejszy nie ma takiego potencjału. Był po prostu zabawny i miły.

Miło i czasem zabawnie jest w nowym otoczeniu. Co jakiś czas odczuwam stres, gdyż pojawiają się zadania, z którymi wcześniej się nie zmagałam, ale i tak jest lepiej niż myślałam. I do tego nazywają mnie „Ewką”. Od liceum nikt się tak do mnie nie zwracał, a zawsze to była moja ulubiona forma. Gocha, oraz licealni przyjaciele nigdy nie mówią do mnie „Ewa”. Dużo mi czasu zajęło zanim przestawiłam się z „Ewki”na „Ewę”. Zaś „Pani Ewy”  nie akceptuję do dziś. Ale przejście z „Ewki” na „Ewę” i tak jest mniej bolesne, niż z „Asi”, ewentualnie „Aśki” na „Joannę”, albo inne tego typu kombinacje z imionami, których formy zdrobniałe drastycznie różnią się od tych dorosłych. Dlatego też w ten chłodny wtorkowy poranek podtrzymuję przekonanie o zajebistości swojego imienia.

pożyczyłam od jadzi odkurzacz

4 września 2010

Nowi ludzie. Zastraszające ilości nowych ludzi. Dawno nie spotkałam tylu nowych ludzi. Ale – wbrew temu co zawsze myślałam – nowi ludzie są fajni. Nowi ludzie znają dużo nowych, inspirujących historii i posiadają wiele nowych (przynajmniej dla mnie) umiejętności. Od nowych ludzi można się wiele nauczyć. A do tego to przecież Poznań, więc nowi ludzie znają starych ludzi i wszystko pozostaje w normie.

Do tego jeszcze trochę starych ludzi, ale nie takich klasycznych, najważniejszych ludzi, bo z tymi ostatnio akurat jakoś nie miałam czasu się spotykać, albo oni nie mieli. Tacy ludzie sprzed lat. Bardzo starzy ludzie, którzy oczywiście są młodzi. Ludzie z dupy. Spotkania po latach, w knajpie albo na ulicy. Niewidziany dokładnie dwa lata i cztery miesiące kolega uśmiechnął się do mnie promiennie, jakby zapomniał na chwilę, że jest Szatanem. Ja jadłam rogala, a on miał swoją ulubioną, brązową kurtkę. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają, choć wszystko już zdążyło się zmienić i to ze dwa razy, co zauważyłam na  koncercie w Pasażu Kultury w zeszły wtorek.

Kojąca moc czasu. Tylko ja w nią trochę nie wierzę. Może nie tyle nie wierzę, ile jej nie lubię po prostu. Co z tego, że ostatecznie wszystkim, wszystko przechodzi, wszystko zostaje wybaczone, kiedy takie rozmowy po długiej przerwie są straszne. Niby jest dobrze, ale wiadomo, że nigdy nie będzie tak, jak kiedyś. Kończy się na pocałunkach w policzek, uśmiechach, które kryją lekko nieufne spojrzenia, wspólnym piwie i rozmowie o pogodzie, albo nowych knajpach w mieście. Czasem mi się wydaje, że może już naprawdę lepiej trwać w stanie nienawiści, bo to przynajmniej jakieś konkretne, silne emocje. Emocje na miarę półfinału Ligi Mistrzów, a nie średnio fajnego koncertu w Kisielicach.

Co do tych ostatnich, to jeszcze ich nie widziałam po remoncie, ale dostrzegłam na zdjęciach, że jeleń i zając zostały, więc jestem spokojna i już mi się tak nie spieszy. Tylko R. powiedział dziś, że owszem one są nowo wydrukowane, bez zacieków, ale jakieś bledsze takie niż te ostatnie – mniej ładne.

jesienią zawsze zaczyna się szkoła

1 września 2010

Miły, Młody Człowiek, którego od tej chwili bedę już zwać inaczej, ale jeszcze nie wiem jak, mówi dziś do mnie: Wiesz ja cię chyba znam. Tak ci się przyglądam, od pierwszej chwili, kiedy tutaj weszłaś i wydaje mi się, że się znamy. Czy ty nie jesteś znajomą … (i tutaj padło imię pewnej koleżanki, bardziej mojego kolegi niż mojej, ale powiedzmy, że mojej trochę też)? I wtedy wszystkie klocki znalazły się na swoim miejscu, bo mi także on wydawał się znajomy, dlatego zaczęłam mu się tak uważnie przyglądać i natrafiłam na ten tatuaż. Nawet przed snem o tym wczoraj myślałam. O tym i o szermierce. I jeszcze trochę o szaleństwach – nie tylko moich własnych – ubiegłego weekendu, miejscówce U Jacka, oraz o tym, że zdarzają się i miłe niespodzianki…