kot benio też choruje

Nie rozumiem czemu boli mnie ząb, skoro trzy razy w przeciągu ostatnich dziesięciu lat był już leczony, w tym dwa razy – co najmniej- uśmiercany. Może to być też coś innego, bo boli mnie ucho i oczodół, jakieś zapalenie cholera wie czego. Jedno jest pewne – boli. Nie zważając na to, poszłam dziś do kina na „Spring Breakers”.

Nie jestem psychofanką pana reżysera (pomijając fakt, iż uważam, że jest bardzo przystojny), ale lubię „Gummo”, choć wiele lat minęło, zanim to sobie uświadomiłam.
W liceum stanowiliśmy nierozłączną grupę przyjaciół z Bujem, Bogusiem, Amperem i Agnieszką, z której ja się czasem odłączałam szukając szczęścia gdzieś indziej, gdyż tak co najmniej co pół roku miałam kryzys światopoglądowy i wydawało mi się, że świat jest gdzieś indziej, bynajmniej nie w Centrali Komputerowej Bogusia (czyli dawnym pokoju jego dziadka) oraz, że można robić coś więcej niż słuchać Prodigy i łazić nad zatokę kiedy się ściemni, po to, aby wodować stare dyskietki Bogusia, a okazjonalnie różne pamiątki, jak figurkę pomnika Westerplatte na przykład. Oczywiście szybko wracałam z przekonaniem, że jednak prawdziwi przyjaciele to prawdziwi przyjaciele i zasadniczo można powiedzieć, że tak jest do dziś. O tym, że to prawdziwa przyjaźń może świadczyć fakt, iż byłam jedyną dziewczyną na wieczorze kawalerskim Bogusia, ale zanim o nim napiszę musi minąć trochę czasu. Istnieje jednak szansa, iż ja bawiłam się na nim najlepiej.

Ale wróćmy do „Gummo”. Boguś miał w chacie dość dobry sprzęt, w tym wypasiony telewizor i wideo, co w tamtych czasach w połączeniu z naprawdę dużym domem i dość częstym brakiem w tym domu rodziców, było bardzo atrakcyjne dla piątki licealistów. Gdyby jeszcze miał tak dobrze wyposażony barek, jak rodzice Ampera, byłoby już w ogóle wspaniale, ale cytrynówka też była spoko i łatwo ją można było rozcieńczać wodą, żeby rodzice Bogusia się nie skapnęli. Tak czy inaczej wymyśliliśmy sobie taki cykl – każde z nas miało przynieść jeden film, który będziemy oglądać wszyscy. Nie pamiętam już jakie było kryterium, ale chodziło chyba o film w tamtym czasie ulubiony. Za cholerę nie pamiętam co wziął Buju, lub Boguś, ale jeden z nich na bank wybrał biografię Dennisa Rodmana, Amper film „Linia życia” z Julią Roberts i jeszcze mnóstwem innych, znanych aktorów (zdaje mi się, że tam grał Kevin Bacon, ale nie chce mi się sprawdzać w necie), o ludziach, którzy wprowadzali się w stan śmierci klinicznej i coś tam się wtedy działo, ja wzięłam film Camerona Crowe’a „Singles”, gdyż były to ewidentnie moje Pearl Jamowe czasy (ach, chyba stąd był ten bunt w stosunku do słuchania Prodigy – chyba mi to wtedy kompletnie nie szło w parze), zaś Agnieszka wzięła „Gummo”. I to jest w tej historii najdziwniejsze. Wydaje mi się to do dzisiaj kompletną abstrakcją. Nie umiem tego wytłumaczyć komuś, kto nie zna Agnieszki, ale jako podpowiedź mogę tylko napisać, że jej drugim ulubionym filmem było „Dirty Dancing”, a trzecim „Speed” i w pokoju miała makietę Keanu Reevesa (to był taki karton z nim, w scenie ze „Speeda” właśnie, zdaje mi się, że nawet w rozmiarze 1:1, albo tylko ciut mniejszy). Agnieszka stwierdziła, że „Gummo” jest to najbardziej zajebisty film, jaki widziała (nie wiem do końca, czy używaliśmy wtedy słowa „zajebisty”, oraz pojęcia nie mam, jak ona na niego trafiła) i kazała nam oglądać. Siedzieliśmy więc w ciemności, a tam jakieś polowanie na koty, laski z zaklejonymi sutkami, kolo w stroju królika. Pamiętam, że nikt z nas w ogóle tego nie kumał, Agnieszka się zaśmiewała i nie pamiętam nawet czy dokończyliśmy ten seans. Po latach obejrzałam to jeszcze raz ze względu na Chloë Sevigny, która jest super i wtedy raczej mi się podobało. Ale to już było chyba po obejrzeniu „Kids” i w ogóle. Wizjonerstwo Agnieszki jednak nadal wydaje mi się sprawą o wiele bardziej interesującą niż cała twórczość Harmony’ego Korine, bo to mniej więcej tak, jakby Jennifer Lopez, albo Doda uznały „Gummo” za arcydzieło, albo nie wiem (muszę wejść na Pudla, żeby znaleźć odpowiednie porównanie)… no nie wiem kurde Joanna Krupa, Natalia Siwiec… Zawsze mi się wydawało, że Aga nie posiada ironicznego stosunku do popkultury, ale z drugiej strony Agnieszka zawsze BYŁA popkulturą. Co przypomina mi jej słynny występ w ażurowej bluzce bez stanika podczas Sylwestra u Ampera. Strój inspirowany był jakimś teledyskiem i oczywiście był całkowicie nietrafiony. Na szczęście w trakcie przygotowań do tego przyjęcia wykazałam się zdrowym rozsądkiem i wpakowałam ten stanik do swojej torby, aby Agnieszka w chwili kryzysu, który oczywiście nastąpił, mogła go jednak założyć. Przypomina mi się też delikatny epizod gangsterski z jej udziałem. A nawet dwa. Hm…

Dużo recenzji „Spring Breakers” w Internecie. A ja po seansie, na którym nie mogłam się skupić aż tak, jakbym chciała przez ten ból zęba, mam dokładnie to samo odczucie, co po obejrzeniu filmu „Drive”, czyli: po prostu nie wiem co myśleć. Jako osoba kompletnie nie kumająca fenomenu Ryana Goslinga byłam znudzona jego rolą tam (albo wtedy nie byłam, a po latach stwierdzam, że film był do bani?), tak tutaj jestem oczarowana Jamesem Franco. Ja nie oglądam zbyt wielu filmów, ale ostatnio takie wrażenie na mnie zrobił Heath Ledger w „Batmanie” i Christian Bale w filmie „Fighter”. Może się oczywiście okazać, że ominęło mnie jakieś 150 zajebistych kreacji, ale ja przez ostatnie trzy lata byłam w kinie może z 15 razy, max, a jak już coś oglądam to są to filmy Romana Polańskiego sprzed 20 lat, więc moja ignorancja może razić czytających to kinomanów.

Jedno jest pewne, scena z balladą Britney Spears była super. Ale to może dlatego, że ja autentycznie, bez ironii lubię piosenkę. Nawet ostatnio z Zuzą i Maurycym odpaliliśmy sobie ten klip, w zimny berliński wieczór, który zamiast „na mieście” spędziliśmy na jutiubie.

Dobra, idę po Ibuprom i spać.

Dodaj komentarz